poniedziałek, 8 grudnia 2014

O wydzieraniu tajemnic starym listom

W czasach, kiedy pracowałem w Archiwum Głównym Akt Dawnych musiałem często mierzyć się z dwoma pytaniami: czy to archiwum to nie jest przypadkiem jakiś IPN (w końcu w mediach o innych „archiwach” właściwie się nie słyszy/nie czyta), oraz co tam się niby robi? O ile na pierwsze można było odpowiedzieć w miarę łatwo („NIE”), to drugie wymagało pewnego wysiłku. Ostatecznie sprowadzało się przecież wszystko do tego, że siedziałem tam pięć dni w tygodniu, osiem godzin dziennie na czterech literach czytając i popijając czasem herbatę. W międzyczasie trzeba było przenieść co prawda jakieś papiery z miejsca na miejsce czy wykonać inne prace fizyczne wymagające ukończonych pięcioletnich studiów humanistycznych, ale to jednak były zajęcia stosunkowo sporadyczne (choć bywały tygodnie, szczególnie w okresach remontów, kiedy nie robiło się niczego innego). Co więc robi się w archiwum?

Ostatnio publikowałem na blogu kilka skanów dokumentów. Były dosyć jasno i ładnie napisane, ponadto opatrzone podpisem autora i datą. Z takimi zwykle nie ma problemu - czyta się je, sprawdza w literaturze kontekst historyczny, po czym daje opis archiwalny z jego najważniejszą częścią, tzw. regestem. W regeście trzeba jak najkrócej ująć treść całego dokumentu. W ten sposób praca trwająca nawet kilka godzin sprowadza się w efekcie do jednego, najlepiej niezbyt długiego zdania. Co jednak, kiedy w badanym dokumencie nie ma żadnej daty, żadnego nazwiska na którym można się zaczepić, a całość jest jeszcze niemiłosiernie nabazgrana? Wtedy jest problem. Bo jeśli chce się ustalić, co to za dokument, to trzeba przysiąść do roboty bardzo solidnie. Ostatecznie może się przecież okazać, że to niezwykle ważny dla dziejów Polski list, który całkowicie zmieni spojrzenie historyków na jakąś sprawę. Zwykle tak się nie okazuje. 

Mam taki ładny przykład pomagający zrozumieć, jak wygląda praca nad niejasnym, pozbawionym konkretów dokumentem, który jednak po wzięciu na warsztat zdradza swoje tajemnice. Jest to dokument liczący cztery strony, ale nie jest to całość - to tylko obszerny fragment większego listu. 

Nie wiadomo, kto jest jego autorem. Nie zachował się podpis, zaś sama treść bardzo ogólnie przedstawia nam tę postać. Po pierwszym przeczytaniu można odnieść wrażenie, że nie może być sposobu na ustalenie, jakich dokładnie wydarzeń historycznych dotyczy: list jest nie tylko niepodpisany, ale też próżno szukać w nim daty rocznej. Nie wiadomo kto miał być jego odbiorcą, zaś w treści, chociaż pojawia się wiele postaci, to bardzo rzadko wymienione są z nazwiska. Autor określa je w zasadzie wyłącznie poprzez wymienienie nazwy urzędu, jaki piastowali. Gdy nie mamy daty rocznej to bardzo utrudnia ich zidentyfikowanie. 

AGAD, Archiwum Warszawskie Radziwiłłów, bez sygnatury

Co więc wiadomo? Charakterystyczny czerpany papier oraz dukt pisma wskazują, że list został napisany w XVI wieku, najpóźniej na początku XVII. Jest to już jakiś punkt zaczepienia. Zachowała się pierwsza część listu, w której na samym początku autor zwraca się do adresata: „Jaśnie wielmożny Panie, Panie mnie miłościwy, Służby me powolne w miłościwą łaskę Waszej Miłości zaleciwszy”. Nie można oczywiście wywnioskować z tego, do kogo list był kierowany, natomiast już z następnego akapitu dowiadujemy się, że dotyczy sprawy „Księcia Jego Mości Simeona”. To już coś nam pomoże! Znając trochę literaturę zajmującą się dziejami Rzeczpospolitej w XVI wieku można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że mowa tu o ostatnim męskim przedstawicielu starego, książęcego rodu Olelkowiczów. Protoplaści rodu Symeona byli książętami kijowskimi, następnie zaś stali się dziedzicami Słucka i jako jedni z nielicznych w Rzeczpospolitej zachowali tytuł książęcy jeszcze w XVI wieku. Póki co wszystko by się zgadzało, gdyż jeśli rzeczywiście chodzi tu o Symeona Olelkowicza, to list nie mógł powstać po 1592 roku - to data jego śmierci, a autor pisze o nim jako o osobie żyjącej.

Kolejną znaczącą postacią pojawiającą się w tekście jest wojewoda krakowski. Wymieniony jest tylko poprzez urząd, nie pada nigdzie jego nazwisko. Na razie wiele nam to nie daje, mamy za to możliwość dowiedzenia się czegoś o autorze listu i jego roli w całej opisywanej historii. Otóż jest to sługa owego wojewody krakowskiego wysłany do miejscowości Gródek. Jego zadaniem miało być uzyskanie od przebywającej tam wdowy po wojewodzie podolskim (znowu nie jest wymienione choćby imię) ostatecznej odpowiedzi, czy zdecydowała się oddać swoją córkę za żonę księciu Symeonowi. Według listu wstępne rozmowy w tej sprawie książę prowadził z nią w czasie pogrzebu jej męża (cóż za wyczucie czasu i sytuacji!), gdzie też wdowa poprosiła o możliwość odłożenia odpowiedzi na dzień świętego Marcina, a więc do 11 listopada. "Święty Marcin" w okresie staropolskim był zwyczajowym terminem, na który umawiano się w celu sfinalizowania różnych spraw takich jak np. spłacenie długu, płacono też wówczas różnego rodzaju czynsze roczne. My byśmy na miejscu wojewodziny powiedzieli pewnie "pan się odezwie po nowym roku".

Pojawia się tu kilka konkretów, jednak skoro nie pada tak naprawdę żadne nazwisko oraz nie mamy daty rocznej, to nadal nie wiemy, czego list tak naprawdę dotyczy. Zaledwie tylko domyślamy się, że być może chodzi w tej całej sprawie o Symeona Olelkowicza, jednak nie mamy przecież co do tego 100% pewności. Analizujmy więc dalej. 

Relacja zawarta w naszym liście podaje jak to owego 11 listopada anonimowy sługa wojewody krakowskiego stawił się w Gródku i - co bardzo nam dzisiaj pomocne - zanotował, że był to poniedziałek. To kluczowa informacja, która wyważa z impetem drzwi i odsłania nam wszystkie tajemnice tego dokumentu! Przed rokiem 1592 (kiedy to umarł książę słucki Symeon, co jest naszą prawdopodobną datą ante quem) 11 listopada wypadał w poniedziałek w latach 1583, 1585, 1588 i 1591 (co można sprawdzić w Chronologii polskiej Bronisława Włodarskiego). A ponieważ skądinąd wiadomo, że książę Symeon Olelkowicz ożenił się w roku 1586 z Zofią Mielecką, większość zagadek można uznać za rozwiązane.

Otóż wynika stąd, że wymienioną w liście tajemniczą wdową, wojewodziną podolską, jest Elżbieta Mielecka (urodzona w 1550, zmarła w 1591 r.), najstarsza córka Mikołaja „Czarnego” Radziwiłła i siostra Mikołaja Krzysztofa „Sierotki”. Jej zmarłym mężem był Mikołaj Mielecki, nie tylko wojewoda podolski, ale także hetman wielki koronny - potężny i bogaty pan, mający duże zasługi jako rycerz Rzeczpospolitej, a także polityk. Był nawet dwukrotnie proponowany jako kandydat do tronu polskiego! Z literatury przedmiotu dowiadujemy się, iż Mielecki umarł 11 maja 1585 roku, a jego pogrzeb odbył się dziewięć dni później w Mielcu. I wtedy właśnie książę Olelkowicz przeprowadzał pierwsze rozmowy z wojewodziną Elżbietą w sprawie ręki jednej z jej dwóch córek, Zofii. 

Zofia z Olelkowiczów Radziwiłłowa, ostatnia przedstawicielka rodu Olelkowiczów, święta prawosławna (ur. 1585 r., zm. 1612).

Wojewodą krakowskim w 1585 r. był Andrzej Tęczyński, i to jego poprosił o wystąpienie w swoim imieniu książę Symeon. Zwyczaj posyłania swata do kandydatki na żonę był w dawnej Rzeczpospolitej bardzo rozpowszechniony. Ponieważ musiał być to ktoś o odpowiednim w danej sytuacji prestiżu społecznym, więc w przypadku ślubu na tak wysokim szczeblu oznaczało to konieczność zwrócenia się do jednego najważniejszych senatorów w kraju. Jednak rodziło to też pewne komplikacje, wojewoda Tęczyński nie mógł narażać swojej godności w razie uzyskania odpowiedzi odmownej, na wszelki wypadek wysłał więc wcześniej posłańca, swojego sługę. Jak ujął to autor listu: „Rad chciał Jego Mość Pan Wojewoda Krakowski jechać wziąwszy pierwej upewnienie o dobrym responsie, o złym wiedziawszy nie chciał, mniemając to być z mniejszą Księcia Jego Mości lekkością, gdybym ja, sługa, to na sobie odniósł, niż on, powinny senator wielki”. Tęczyński oczekiwał na odpowiedź w odległości 10 mil od Gródka.

Ostatnim problemem jest ustalenie, do kogo był adresowany list. Jest to kwestia najbardziej wątpliwa, jednak prawdopodobnie był to Mikołaj Krzysztof „Sierotka” Radziwiłł. Zofia Mielecka była jego siostrzenicą, musiał się tą sprawą interesować nie tylko dlatego, że "Sierotka" miał w zwyczaju dbać o rodzinę. W wyniku takiego ślubu dochodziło do zmiany prawa własności olbrzymich majątków powiązanych z jego rodem, takie kwestie nie mogły ujść jego uwagi. Dodatkowo na jego osobę wskazuje fakt, że list pochodzi ze zbioru dokumentów będącego częścią rodzinnego archiwum Radziwiłłów (obecnie przechowywanego w AGAD). 
 
List daje okazję do zaobserwowania pewnych zwyczajów panujących w Rzeczpospolitej pod koniec XVI w. Zmarły Mikołaj Mielecki, o którym wiadomo skądinąd, że był bardzo przywiązany do rodziny, wyznaczył swojej żonie i osieroconym córkom opiekunów, zapewne zaufanych przyjaciół i bliższych lub dalszych krewnych. W swoim zwyczaju autor listu nie wymienia ich nazwisk, lecz podaje tylko nazwy urzędów, które sprawowali. Jest to o tyle zrozumiałe, że zarówno on, jak i adresat listu doskonale wiedzieli o kim mowa, zaś określenie kogoś poprzez piastowany urząd podkreślało duże znaczenie tej osoby. Pojawiają się tam między innymi wojewoda wołyński, którym w tym czasie był Janusz Ostrogski czy kasztelan biecki czyli Mikołaj Firlej z Dąbrowicy. 

Interesujący jest sam przebieg rozmów między sługą, a wdową. Na posłuchanie musiał czekać aż dwa dni i jak twierdził udało mu się je uzyskać tylko dzięki wstawiennictwu Mikołaja Firleja. W czasie rozmowy przedstawił, jakie korzyści odniosłaby zarówno Zofia, jak i jej matka, gdyby zgodziła się na małżeństwo. Zapewnił, że księciu Symeonowi nie zależy na majątku, jaki w wyniku ślubu wszedłby w jego posiadanie, a raczej kieruje się życzliwością wobec rodziny zmarłego wojewody. Na całą tę przemowę Elżbieta odpowiedziała: „odłożyłam tu tę sprawę do namowy z pany opiekuny, między którymi acz mnie me macierzyńskie prawo i łaska pana małżonka mego pierwszą czyni, ale mnie mój niewieści rozum upośledza i dlatego bez panów opiekunów na które to nieboszczyk równo ze mną ułożył, ja w tej sprawie nic. Bądź na to cierpliw, namówiwszy się z nimi odpowiem Ci”.

Janusz Ostrogski, portret z Muzeum Krajoznawczego w Ostrogu

W wypowiedzi charakterystyczne jest szczególnie odwołanie się do panującego dosyć powszechnie w ówczesnych czasach przekonania, że określenie „słabsza płeć” dotyczy nie tylko siły fizycznej, ale też i walorów umysłu. W przypadku Elżbiety Mieleckiej możemy mieć pewność, iż był to tylko wybieg mający dać jej jeszcze trochę czasu przed udzieleniem ostatecznej odpowiedzi w tak ważnej sprawie. Wojewodzina podolska znana była nie tylko z pobożności, ale też jak przystało na wieloletnią wyznawczynię arianizmu z dociekliwego studiowania skomplikowanych zagadnień teologicznych, lektury Pisma Świętego oraz prowadzenia dysput z jezuitami. Kilka lat więcej zajęło im nawrócenie na katolicyzm Elżbiety, niż jej męża. Bez wątpienia nie była to osoba mało inteligentna.

Posłaniec wojewody krakowskiego przybył do Gródka w poniedziałek (11 listopada), natomiast odpowiedź w postaci wręczonego mu oficjalnie listu otrzymał dopiero w sobotę (16 listopada). Czas ten spędzał między innymi na rozmowach z wdową i jej opiekunami, nie zawsze prowadzonych w sztywnej i oficjalnej atmosferze – autor listu wspomina, że wojewoda Ostrogski musiał wyjechać wczesnym świtem z Gródka „choć długo w noc zdrowie Wasz Mości piwszy”. Skoro goszczono go i pozwalano spędzać czas z tak znacznymi osobami, to nie mogła być to jakaś podrzędna persona, nie mniej nie zbliża nas to wiele do określenia tożsamości autora listu. To pozostanie tajemnicą już chyba na zawsze, o ile w cudowny sposób nie odnajdzie się drugi, zaginiony fragment listu, na którym widniałby jego podpis, albo przynajmniej jakieś dalsze informacje dotyczące tej osoby.

Ród Olelkowiczów wygasł ostatecznie na początku XVII wieku. Książę Symeon chociaż cieszył się małżeństwem z Zofią z Mieleckich sześć lat nie miał z nią żadnego dziecka. Cały ich majątek przeszedł finalnie na Radziwiłłów, poprzez małżeństwo innej Zofii, córki brata Symeona, Jerzego, z Januszem Radziwiłłem.

W ten oto sposób ten fragment dawnego listu uzupełnia barwnymi szczegółami dobrze znane historykom fakty z dziejów kilku potężnych rodów Rzeczpospolitej. Ja zaś miałem dużo zabawy i jeszcze więcej satysfakcji, kiedy udało mi się zdekonspirować szereg postaci w nim wymienionych, a nawet określić co do dnia, kiedy powstał. I to właśnie robiłem w Archiwum - świetnie się bawiłem ;)

P. S. Skany rzeczonego listu  dostępne są na wikicommons. Wystarczy sobie podmienić ostatnią cyfrę w adresie, żeby zobaczyć wszystkie jego strony (cztery). 

piątek, 5 grudnia 2014

Wikicommons jako źródło. Po prostu jako źródło.

Postanowiłem wrócić do pewnego zarzuconego kiedyś hobby, to jest dodawania skanów dokumentów na wiki commons. Może to mniej emocjonujące, niż wisielcy i seks chłopów nowożytnych, ale na pewno się komuś przyda.

To
ciekawy przykład jak wyglądały oficjalne listy królewskie na początku XVI wieku. Jak widać ten napisany jest po rusku, gdyż skierowany był do poddanego z Wielkiego Księstwa Litewskiego. Gdyby dotyczył spraw polskich zostałby zredagowany po łacinie, która była oficjalnie urzędowym językiem Korony aż do Sejmu Wielkiego. Co ciekawe, polski stał się językiem urzędowym wcześniej w Wielkim Księstwie Litewskim, niż w samej Polsce, gdyż już w 1696 roku.

Archiwum Warszawskie Radziwiłłów, dz. II, sygn. 3283

W 1567 r. trwała w najlepsze wojna Wielkiego Księstwa Litewskiego wspieranego przez Polskę (wszak to jeszcze przed unią) z Carstwem Rosyjskim, gdzie panował nie kto inny tylko sam Iwan Groźny. Magnat litewski Mikołaj Krzysztof Radziwiłł o wdzięcznej ksywce "Sierotka" nie posiadał jeszcze wówczas żadnego istotnego urzędu państwowego, jednak już musiał przejąć część obowiązków po swoim zmarłym dwa lata wcześniej ojcu, Mikołaju Krzysztofie Radziwille "Czarnym" (tak, w tej rodzinie tak mieli z tymi pseudonimami; i z notorycznie powtarzającymi się imionami). Skoro Zygmunt August wezwał pospolite ruszenie, więc trzeba było ruszyć. W tym liście "Sierotka" próbuje pobudzić do działań jednego z zależnych od siebie szlachciców, przypominając mu że tak jak służył jego ojcu, Radziwiłłowi "Czarnemu", tak też powinien służyć i jemu. A już na pewno powinien respektować postanowienia sejmów i króla.

Archiwum Warszawskie Radziwiłłów, dz. II, sygn. 3320

 Dosyć niepozorny i trudny do opisania, lecz ciekawy dokument. Jest to notatka nieznanego autora sporządzona w języku polskim, a dotycząca liczebności wojsk Cesarstwa Niemieckiego. Nie ma na niej żadnej daty, nie jest też wymieniona żadna konkretna osoba, dzięki której można by ustalić z większą pewnością jakich wydarzeń dotyczy. Jednakże pismo wskazuje na wiek XVI, co by nakazywało skojarzyć dokument z latami długiej wojny cesarza Rudolfa II z Imperium Osmańskim mającej miejsce w latach 1591 - 1606. O ile nie ma co do tego pewności, to w każdym razie można się dzięki temu dokumentowi zapoznać z tym, jak w szesnastowiecznej polszczyźnie określano wiele różnych krajów i regionów europejskich.

Mi się najbardziej podoba Bajer. Czyli Bawaria.

Archiwum Warszawskie Radziwiłłów, dz. II, sygn. 3537

Lata 90. XVI wieku to był burzliwy okres w stosunkach Rzeczpospolitej z Kozakami. Najpierw Krzysztof Kosiński, później Semen Nalewajko walczyli z polską szlachtą, nie bez sukcesów, ale ostatecznie zmuszeni byli skapitulować. Ten ostatni został osądzony i ścięty na szubienicznym wzgórzu koło Warszawy, o którym pisałem kilka tygodni temu (o, tutaj: http://www.panskaskorka.com/miejsca-w-warszawie-ktorych-ju…/). Stało się to 11 kwietnia 1597 roku, tymczasem dokument tutaj przeze mnie prezentowany pochodzi z 20 października 1598 roku. Mowa w nim o niebezpieczeństwie grożącym obywatelom szlachcie w powiecie wiłkomierskim ze strony Kozaków. Na ile to prawda, a na ile obawy na wyrost - nie wiem. Z Zaporoża do Wiłkomierza to naprawdę kawałek drogi (do Wiłkomierza to w ogóle z każdego miejsca w Rzplitej był spory kawałek drogi), a żadnego dużego buntu wtedy nie było. Nie mniej pokazuje ten list po pierwsze jak wyglądało przekazywanie informacji w XVI wiecznej Rzeczpospolitej, po drugie że Kozaków się obawiano nawet w tak odległych zakątkach kraju.

Archiwum Radziwiłłów, dz. II, sygn. 3564

To pierwsza porcja skanów, co jakiś czas będę wrzucał kolejne i starał się w kilku słowach je opisać. Zachęcam do klikania w linki, które umieszczam w tekście, gdyż odsyłają do stron wikicommons, na których dany dokument został umieszczony i szczegółowo opisany. Skany tam dostępne są też w o wiele lepszej jakości, niż tu na blogu.





wtorek, 2 grudnia 2014

O tym, czego nie piszę na blogu (a piszę gdzie indziej)

Gdyby ktoś przegapił, to polecam swoje dwa artykuły dotyczące historii Warszawy, które opublikowałem na blogu panskaskorka.com.

Pierwszy traktuje o miejscach w Warszawie, których już nie ma i których nie ma co żałować:

http://www.panskaskorka.com/miejsca-w-warszawie-ktorych-juz-nie-ma-i-dobrze/

Drugi podchwytuje nieco już wyeksploatowany temat, jednak z trochę mniej standardowej perspektywy, więc rekomenduję z czystym sumieniem:

http://www.panskaskorka.com/warszawa-bez-sloikow/

Jednocześnie zachęcam do polubienia fanpage'a Panoptikum na facebooku (https://www.facebook.com/otopanoptikum). Tam pojawia się trochę więcej materiałów, zwykle zapożyczonych od innych więc nie nadających się na własną notkę na blogu. Kluczem doboru jak zawsze jest chęć podzielenia się czymś ciekawym i/lub niezwykłym dotyczącym przeszłości :)

poniedziałek, 20 października 2014

Gdzieby chłop z chłopem przeciw przyrodzeniu sprawę miał

Któregoś razu przeglądając fejsbuka trafiłem u znajomego na taką oto mapę Europy:


Uważny obserwator zobaczy, że to zapewne uzupełnienie jakiegoś artykułu na wikipedii, ale ja na nią trafiłem w oderwaniu od niego, i tak ją też będę analizował. W końcu tak właśnie funkcjonuje, jej twórcy powinni się liczyć z tym, że może żyć własnym życiem. Tym bardziej, że sprawia wrażenie kompletnej i wiarygodnej informacji sama w sobie, czyż nie?

W zależności od wyznawanego światopoglądu przedstawiona na niej sytuacja może zmusić nas do zakrzyknięcia "o, zgrozo!", albo pokiwania głową z dumą i satysfakcją. Ale ja nie chcę tu pisać o światopoglądach, tylko o pułapkach, jakie czyhają na każdego, kto spotyka się z jakąś informacją sprawiającą wrażenie godnej wiary, a na temat której nie ma fachowej wiedzy pozwalającej mu ją zweryfikować. 

Na pozór wszystko tu wydaje się proste i jasne: dekryminalizacja stosunków seksualnych par jednopłciowych następowała w różnych krajach w różnych momentach historycznych, ktoś po prostu posprawdzał w encyklopedii gdzie i w którym roku do takiej sytuacji doszło, po czym naniósł to na mapę. Co tu może być nie tak?

Zacznijmy od naszego wyobrażenia na temat dziejów. W kręgu naszej cywilizacji żyjemy w dosyć mocnym przeświadczeniu, że historia to taka prosta jak strzała, dobrze oświetlona i wielopasmowa autostrada. Zmierzamy po niej w przyszłość, zbliżając się do Celu. Celem jest oczywiście powszechny dobrobyt, sprawiedliwość i zwycięstwo Dobra. Co prawda różnimy się nieco co do tego, jak to ma wyglądać w szczegółach - jedni uważają, że cud dokona się w momencie paruzji, inni że gdy własnymi, ludzkimi siłami zbudujemy społeczeństwo doskonałe. Ale to są niuanse, różne wersje tej samej, pięknej bajki. Tymczasem życie to nie bajka, a dzieje to raczej gęsty las, po którym kręcimy się to raz wpadając w bagno, to innym razem przy odrobinie szczęścia trafiamy na oświetloną słońcem polankę.

Janusz Aleksander Sanguszko (1712 - 1775) uznawany był zarówno przez jemu współczesnych, jak i obecnie przez historyków za homoseksualistę.

Załączona przeze mnie mapka trzyma się tej idei dziejowej autostrady, i to jest pierwsza poważna wada. Jej niewyrażonym wprost założeniem jest, że docelowo wszystkie państwa prędzej czy później dokonają dekryminalizacji homoseksualizmu, bo taka jest w wyobrażeniu twórców tej grafiki logika dziejów. A przecież wcale nie musi się tak stać, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie.

Te historiozoficzne rozważania wypadają może nieco banalnie w moim wykonaniu, ale były mi niezbędne, żeby pokazać iż błąd może wystąpić już na poziomie koncepcji i nie musi wynikać z niewiedzy, ale pewnego zakrzywienia perspektywy, którą narzuca nam powszechnie panujący i uznany za oczywisty światopogląd, schemat którym bezwiednie się posługujemy. Teraz przejdźmy do błędów wynikających albo z ignorancji, albo z niezrozumienia pewnych spraw, które moim zdaniem zaszły przy tworzeniu tej mapki.

Nie wiemy, co jej twórca miał na myśli stwierdzając, że Polska OD ZAWSZE miała tolerancyjne wobec homoseksualistów prawo. Wedle mojej nieco powierzchownej wiedzy na ten temat, pierwszy polski kodeks karny w II Rzeczpospolitej z 1932 roku nie uznaje stosunków homoseksualnych jako takich za nielegalne, zaś wcześniej na jej terenie obowiązywały prawa dawnych zaborców różnie się odnoszące do tej kwestii. Tak więc, jeśli uznać, że Polska powstała w 1918 roku, to faktycznie tolerancja prawna panowała tu zawsze. No ale Polska nie powstała przecież w 1918 roku, tylko się wówczas odrodziła, a mapa niesie informację, że prawo było u nas tolerancyjne OD ZAWSZE. Zaś metryki dekryminalizacji homoseksualizmu w innych państwach przedstawionych na niej sięgają nawet XVIII wieku, stąd można by wyciągnąć wniosek, że to OD ZAWSZE naprawdę oznacza OD ZAWSZE. Czyli i za Piasta Kołodzieja, i w dobie staropolskiej. Legenda przy mapce zwraca zresztą uwagę, że Litwa przed rozbiorami Rzeczpospolitej także miała tolerancyjne prawo nie karzące za stosunki homoseksualne.

W pierwszym momencie zapewne każdy zareaguje na to niedowierzaniem. Ale potem przypominają nam się fakty znane z lekcji historii przez niemal każdego Polaka: akt konfederacji warszawskiej ustalający tolerancję religijną, tradycje demokracji szlacheckiej czy też druga na świecie konstytucja. Te pozytywne skojarzenia pozwalają nam pomyśleć, że może ci wąsaci faceci w kontuszach byli naprawdę tacy fajni i po prostu nie interesowali się kwestią seksualności innych ludzi. Pili piwo czy miód, dla zgrywu rąbali się szablami i podkręcali wąsa, żyli i dawali żyć innym. Równi kolesie i tyle!

Tutaj zderzamy się z kilkoma wielkimi problemami. Pierwszy to współczesna szkoła. Otóż historia Polski w świetle podręczników na temat okresu przedrozbiorowego to historia grupy społecznej, która stanowiła pewnie do 10 - 15% ogółu społeczeństwa. Całe dzieje naszego kraju poznajemy patrząc z perspektywy albo poprzez pryzmat szlachty. I nieważne, że czasem jest w tychże podręcznikach mniej lub bardziej mądrze krytykowana, nadal stanowi centrum i główny punkt odniesienia wszystkich innych. Jeśli pojawiają się w podręcznikach mieszczanie czy chłopi, to jako jacyś egzotyczni, niezbyt rozgarnięci przybysze z innej planety, którymi generalnie rzecz biorąc nie ma co się zajmować. Pomijając już dlaczego tak jest i czy można coś z tym zrobić, to powoduje kolejne, z kolei nasze polskie, lokalne, lecz powszechnie zakorzenione skrzywienie obrazu rzeczywistości historycznej. A wystarczy sobie zdać sprawę, że konfederacja warszawska, bez wątpienia świetlisty punkt w naszej historii, dotyczyła praktycznie tylko stanu szlacheckiego, że z perspektywy zwykłego mieszczanina czy chłopa nic ona kompletnie nie wnosiła i nie zmieniała w jego życiu. To było jakieś 80% ówczesnych mieszkańców tego kraju, rzesza ludzi, których perspektywa całkowicie nam umyka.

Strona z niemieckiego rękopisu "Zwierciadła saskiego" z 1300 roku.

Drugi wielki problem, to kwestia porządku prawnego w Rzeczpospolitej, czy w ogóle w świecie nowożytnym. Naprawdę niełatwo nam jest dzisiaj pojąć jak zupełnie inaczej podchodzili do prawa ówcześni ludzie. To sprawa niezwykle skomplikowana i mająca tak wiele aspektów, że nie jestem w stanie nimi wszystkimi się zająć, tym bardziej, że na wszystkich się nie znam. Poprzestańmy na tym, że jeśli chodzi o sprawy karne (bo do takich należy zaliczyć skryminalizowany homoseksualizm), to zaszczepionemu w XIII wieku w Polsce z terenu Niemiec "Zwierciadłu saskiemu" (tak się nazywał ten kodeks prawny) aż do rozbiorów podlegała większość mieszkańców miast i wsi w Rzeczpospolitej, oraz de facto wszyscy, którzy nie mieścili się w sztywnych ramach społeczeństwa stanowego, a więc tzw. ludzie luźni, czyli wędrowni żebracy, złodzieje, prostytutki, zbiegli chłopi, włóczędzy, żołnierze najemni bez zajęcia, zubożali, zdegradowani społecznie szlachcice i Bóg jeden raczy wiedzieć kto jeszcze. Summa summarum stanowiło to towarzystwo pewnie jakieś 3/4 wszystkich mieszkańców Rzeczpospolitej, przy czym jest to szacunek bardzo ostrożny, bo raczej na pewno więcej. 

W efekcie jeśli przyjąć, że twórcy owej mapy rzeczywiście coś wiedzieli o prawach homoseksualistów w Polsce w okresie przedrozbiorowym, to zapewne odnosili się do prawodawstwa dotyczącego szlachty, bo o ile wiem, to nie ma żadnej konstytucji sejmowej ani statutu królewskiego, które by się do tej kwestii odnosiły. Jak już napisałem jednak, większość społeczeństwa podlegała kodeksom prawa miejskiego, a to jest tu bardzo istotne.

Jak to już nie raz na Panoptikum bywało, odwołam się tu do polskiego tłumaczenia "Zwierciadła saskiego" i tzw. karoliny (cesarskiego prawa karnego stosowanego przez polskie sądy miejskie od XVI wieku) dokonanego przez Bartłomieja Groickiego, jednego z czołowych polskich prawników doby renesansu. Znaleźć tam możemy taki passus:

„Gdzieby kto takowy nalezion był, żeby abo z bydlęciem, abo chłop z chłopem przeciw przyrodzeniu sprawę miał, takowi na gardle mają być skarani a według obyczaju ogniem mają być spaleni, bez wszelakiego zmiłowania i łask, ponieważ to haniebny i sromotny grzech jest i ma być srodze karan”.

To prawo obowiązywało formalnie w Polsce od XVI do XVIII wieku i podlegała mu znaczna część społeczeństwa. I choć Janusz Tazbir zdaje się słusznie zauważa, że wyroków skazujących na stos za stosunki homoseksualne w polskich miejskich księgach sądowych generalnie nie ma (co nie znaczy, że nie występują kary łagodniejsze), to fakt pozostaje faktem: przedstawiona mapa wprowadza w błąd, obowiązujące w Polsce w pewnym, i to długim okresie, prawo przewidywało kary za ten czyn.

Ostateczny wniosek nie będzie przesadnie odkrywczy, ale czasem trzeba pewne rzeczy powiedzieć głośno: nie należy ufać wszystkiemu, co się przeczyta. A już na pewno nie w Internecie.

Mimo wszystko polecam swojego bloga!


środa, 15 października 2014

Świat za murem

Osoby, które nie śledzą profilu Panoptikum na facebooku prawdopodobnie przegapiły pewne doniosłe fakty. Otóż zdarzyło mi się napisać kilka tekstów poza tym blogiem. Pomyślałem, że ktoś, kto czyta Panoptikum tylko w wersji bloggerowej też mógłby być nimi zainteresowany, więc zbiorczo umieszczam linki do nich. 

Najpierw przypomnę trzy starsze teksty, które opublikowałem na portalu poświęconym Warszawie - Pańskiej Skórce. Pierwszy dotyczył zabaw tanecznych:

http://www.panskaskorka.com/dawna-warszawa-dawni-warszawiacy/

Kolejny poświęcony był warszawskim elegantom z XIX wieku:

http://www.panskaskorka.com/dawna-warszawa-dawni-warszawiacy2/

Ostatni natomiast jest o tym, co i gdzie kiedyś w stolicy jadano:

http://www.panskaskorka.com/szynki-meliny-i-eleganckie-lokale-gastronomia-w-dawnej-warszawie/

Natomiast najnowszy mój gościnny występ miał miejsce na portalu histmag.org. To dłuższy tekst skupiony wokół kwestii kariery złodziejskiej w okresie staropolskim, łącznie z jej najczęstszym smutnym końcem na szubienicy:

http://histmag.org/Szubienice-kaci-i-wisielcy-czyli-zlodziejski-los-w-dawnej-Polsce-10132

Miłej lektury :)

czwartek, 9 października 2014

Nadal lepsza historia miłosna niż...

Jeśli ktoś tu niecierpliwie zagląda w oczekiwaniu na nowe wpisy, to oczywiście bardzo mi miło. Po drugie serdecznie takie osoby muszę przeprosić, bo rzeczywiście dawno już tu nic umieściłem. Co jednak nie znaczy, że nic nie piszę! A tym bardziej nie przestałem zajmować się historią. Wszystko okaże się w swoim czasie, tymczasem nawiązując do moich ostatnich fascynacji i realizując obietnicę z którejś poprzedniej notki, że zajmę się kwestią cudzołóstwa chłopów staropolskich zapraszam do lektury wzruszającej historii o miłości, zdradzie, zbrodni i karze. Wszystko to z zeznań zawartych w "Księdze czarnej złoczyńców sądu kryminalnego w Wiśniczu" z lat 1665 - 1785.

Rozprawa odbyła się 11 sierpnia 1692 roku w Wiśniczu, a dotyczyła sprawy, która zaczęła się zupełnie niewinnie. Oto Michał Gączyk, młynarz z wsi Dołuszyce, zatrudnił jako parobka swojego kuzyna Sebastiana Miaszczyka (w tekście określano tą relację jako braterską, sam Sebastian tłumaczył to tak: "On był od siostry, a ja od brata"), którym jednak zainteresowała się żona Michała Gączyka, Regina. Z wzajemnością. Ostatecznie w efekcie tego romansu Michał został zamordowany. Jak do tego doszło? Dajmy najpierw prawo głosu Reginie.

"[Sędziowie pytają:] Jako dawno z niem [to jest swoim mężem] mieszkała?
Respondit: Że lat 14. 
Quaesita, Jeżeli się jakiemi złymi uczynkami parała?
Respondit: Że nigdy, dopiero teraz, jako ten parobek, a brat nieboszczyka cioteczny po wtóre przystał do nas i ten mie namawiał ustawnie, mówiąc, że <<mam dawno apetyt na cię, nie ujdziesz mi tego, musisz mi być powolną>>. Że stało się tak przed świętym Stanisławem, czyli po świętym Stanisławie, żeśmy się dopuścili grzechu. Po tym było tego przez 4 niedziele, ale nie w każdą numero bo też czasu nie było, ale po tym kiedy go miał zabić, to mi powiedział, żebym się nie turbowała, obiecując się ze mną żenić."

Jean - Francois Millet (1814 - 1875), Kobieta w oknie
Wszystkiemu zaprzeczał Sebastian:

"Sama przyszła do mnie, a nie z mojej namowy, com jej gotów w oczy mówić. I przed tym, kiedym chorował, w izdebce leżałem, to mnie podlegała, a w ten najpierwszy raz po świętym Stanisławie, idąc spać do stodoły, poszarpnąłem ją za brzuch. Ona mi rzekła, że przyjdę ja tu zaraz do ciebie. W tychże naszych sprawach namawiała mie, abym go otruł, czego się ja wzbraniał."

Regina wyjaśniała:

"Mnie on sam namawiał, abym go otruła, mówiąc, że ja mam sposób służący u ludzi. Poszedłam ja z nim i do stodoły. Najpierwej mnie on uszczypnąwszy namówieł. Jam tylko przyszła z niem pożartować i zgrzeszeliśmy z sobą. Po tym on chodzieł z stodoły do mnie. I po śmierci raz tylko z sobąśmy zgrzeszyli."

Miaszczyk złożył obszerniejsze zeznanie, dzięki czemu dowiadujemy się trochę o tym, kiedy zaczął pracować u swojego kuzyna, a przede wszystkim jak doszło do morderstwa.

"Służyłem u niego dwie lecie, potym w Bochni rok. Znowu mie namówieł do siebie nieboszczyk. Służący u niego zachorzałem. Taż żona nieboszczyka wysługowała mu, wstawszy z choroby. Zaraz potym nagabowała mie, jam legał w stodole. Po świętym Stanisławie tego roku przyszła do mnie i popełniełem z nią grzech. Po tym kilka razy tego bywało, a że na tydzień przed śmiercią przyszła do mnie w nocy i po sprawie zasnęliśmy oboje. A wtenczaś gospodarz spał w młynicy. Dzieci poczęły płakać. Nieboszczyk usłyszał i szedszy do izby nie zastał żony. Poszedł do stodoły i zastał nas śpiący. Żonę obudzieł, a mnie nic nie rzekł. Po tym żonę dwa czyli trzy razy uderzył, mnie nic nie mówieł i nie gadał do mnie przez ten tydzień. Namawiała mie żebym nieboszczyka zabieł. Zbraniałem się, ona przecię namówieła, że nas oskarżą do dworu. Nie ujdziemy kary i mówieła, że się z sobą postanowiemy. Sprawię ja to u pana, boś dobry rzemieślnik. Każe i pozwoli nam pan. Jam jej dawszy się uwieść zasadziełem się w młynicy z kijem. Potym nieboszczyk przyszedł spać. Skoro zasnął uderzyłem go dwa razy. Nieboszczyk się porwał i uchwycieł mi kij. Ja puściwszy go, wyszedłem drzwiami, a siekiera była w ścianie. Znowu coś mie podleciało. Wziąwszy siekierę, wróciełem się. Nieboszczyk siedział. Uderzyłem go kilka razy, a że pod koli wleciał. Sama nie spała, tylko słuchała tego w izdebce. Po tym przyszła do mnie do młynice i obłapieła mnie podziękowawszy, żem go zabieł. Po tym wziąłem go na się, a żona za nogi i zanieśliśmy go na drogę, żeby rozumieli, że go zabito idącego na kiermasz do Trzciany. I jam szukał go na koniu z drugim bratem, lubom go zabieł, czyniąc to żebym uszedł suspicjej. A nazajutrz w zabiciu gorzałki mi przyniosła z Bochnie z śliw i kazała mi wypić, żebym się nie urazieł i lubobym mógł wytrwać, bo i na pogrzebie dobrowolnie byłem. Nie mogłem żadnym sposobem."

Fragment obrazu Adriaena Brouwera (1605 - 1638)

W pewnych punktach oba zeznania się zgadzają, jednak żadna ze stron nie chciała się przyznać do zainicjowania romansu, a tym bardziej planu morderstwa. Nawet kiedy feralną parę postawiono przed sobą "aby sobie prawdę w oczy mówieli", żadne nie ustąpiło.

Sędziowie podumali i ostatecznie stwierdzili tak:

"Stosując się Sąd nasz Miejski Wiśnicki do prawa na morderców i zabójców ludzi niewinnych na takowych opisanego, czynieł inquizycją po trzykroć z Sebastianem Miaszczykiem, jako z tym, który in hoc casu criminis wzięty beł do więzienia zamku naszego wiśnickiego, który jako in prima inquisitione revelavit, przyznał się do tego zabójstwa brata swego umyślnego, tak in secunda et tertia, iż rabował hoc enormi facinore. Zaczym lubo racją tę wkłada na małżonkę nieboszczyka, a bratową swoję, że ona raz okazją beła do tego szkaradnego criminu [!] i sama go zniewoliła sobie na popełnienie grzechu cielesnego podlegającego. Jednak on bywszy mężczyzną i przy dobrej predilectiej rozumu swego, zapomniawszy przykazania Pańskiego, nie respektując naprzód na Boga i na krew swoję, tudzież na chleb braterski, zabieł, zamordował brata swego, a po śmierci jako z jaką bestją poniewierał się wziąwszy w postronek, wlókł, ciskał o ziemię".

Karę dla Sebastiana zasądzono wyjątkowo surowa:

"Jako on trojako zgrzeszył, tak też trojako żeby pokutował z dekretu niniejszego, tak mu jest naznaczono. Naprzód ręka prawa, którą zabijał ma mu być pod pręgą ucięta, która na bramce od Bochnie powinna być przybita innym na pamiątkę. Po tym powinien być prowadzony pod szubienice. Tam mają mu być trzy pasy udarte. Trzecia, aby był żywo ćwiertowany, a jego ćwierci na szubienicy zawieszone."

Równie surowo osądzono Reginę:

"A że ta zapamiętała Regina Gączykowa w tejże okazjej zabójstwa stała się tak wielką morderczynią małżonka swego, kędy zapomniawszy przysięgi sakramentalnej do śmierci z małżonkiem uczynionej i przykazania boskiego, naprzód żyjąc z małżonkiem poczciwie sine offenso et scandalo przez kilkanaście lat, teraz na starość swoję poważyła się dopuścić cudzołóstwa jeszcze z krewnym swojem, którego sama do tego strasznego grzechu przywodzieła, chodząc do niego nocnym sposobem i podlegając go kędy in ipso facto sceleris była przez nieboszczyka zastana i o to konfundowana, której konfuzjej i z tej suspiciej chcąc ujść, różnymi sugestiami namawiała tegoż Sebastiana, aby otruł brata swego, drugi raz, aby budując, drzewo na niego spuścieł, na ostatek zabić kazała i po śmierci nie mając żadnej litości wynieść w las pomogła i po zabiciu z tego złego uczynku z tymże Sebastianem cieszyła się i z nim konversowałaa przyniozszy mu wódki z oliwą, dlatego żeby się nieboszczyk nie oberwał. Za te tedy takie straszne przewinienie z dekretu naprzód ma być w Rynku na ukaranie innym małżonkom publice raz kleszczami targana na tym miejscu, kędy i Sebastyana ręka będzie ucięta, drugi raz w bramie, kędy ręka będzie przybita, trzeci raz pod szubienicami, a na ostatek na tamtymże miejscu powinna być spalona żywo."

Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał znaleźć się w ich sytuacji, nawet biorąc pod uwagę, że wyrok "złagodzono":

"Jego Excelencja pan Starosta ustąpieł z dekretu Sebastyana pasów darcia i ćwiertowania żywo, tylko ręki ucięcia i po tym ucięcia a ćwiertowania pozwolił. Zaś samej Gączykowej tak naznaczył, aby raz szarpana była kleszczami, a potym ścięta i po zabiciu pochowana. "

W ten oto sposób grzech cudzołóstwa stał się przyczyną przedwczesnego zejścia ze świata trzech osób. A wszystko było to dawno, i niestety prawda.

Zarówno ta jak i wiele innych spraw sądowych znajduje się w wydawnictwie "ACTA NIGRA MALEFICORUM WISNICIAE (1665–1785) KSIĘGA CZARNA ZŁOCZYŃCÓW SĄDU KRYMINALNEGO W WIŚNICZU (1665–1785)" wydanym i opracowanym przez Wacława Uruszczaka. Co najważniejsze: rzecz jest dostępna do legalnego, darmowego pobrania w formacie PDF pod tym linkiem, do czego oczywiście gorąco zachęcam:

http://fidkar.wbp.krakow.pl/fidkar/temp/poczekalnia/ap_kr_2011/pdf/czarna_ksiega.pdf







czwartek, 18 września 2014

Żywot i sprawy konia polskiego

Żeby odetchnąć trochę od tematyki seksualności chłopów nowożytnych proponuję coś z zupełnie innej beczki: dokumenty osobiste koni z okresu międzywojennego. Tak się składa, że w Archiwum Głównym Akt Dawnych jest ich całkiem sporo. Konie musiały przejmować się wieloma sprawami urzędowymi - posiadanie dowodu tożsamości, paszportu oraz liczenie się z możliwością wzięcia w... eeee, kamasze. To wszystko dręczyło biedne głowy przedwojennych Kasztanków. 





Temu obywatelowi koniowi udało się uniknąć wojska. Uff.

Za wynalezienie i sfotografowanie końskich dowodów dziękuję pozostającej na archiwalnym posterunku Koleżance Edycie :)

poniedziałek, 15 września 2014

Chłopi kijem żony przy miłości łupią

Ostatnio próbowaliśmy podglądać parę małżeńską w akcji, ale z marnym skutkiem.Jak wyglądało takie zwykłe, conocne pożycie możemy się nadal tylko domyślać. Tropem niech będzie to, że tzw. pozycja misjonarska jest od całych wieków najpopularniejsza w europejskim kręgu kulturowym, poza tym najczęściej wspomina się o niej w zeznaniach świadków w sprawach o cudzołóstwo. A chyba nie należy sądzić, że w warunkach domowych jakie opisywałem ostatno łatwiej było o jakieś inne wyczyny. Niejakie potwierdzenie dla oczywistości i popularności pozycji misjonarskiej daje Wacław Potocki w swej fraszce, parodii formy epitafium, pod tytułem “Cudzołożnikowi” (http://polona.pl/item/11721950/73/):

Tu leży Cudzołożnik, wszetecznik, zuchwalec,
Sromocił cudze, czas by w swoje łoże zalec,
Czas by ścierw rozbujany za palone żądze,
Wystudzić, czas affectów założyć wrzeciądze,
Nie miałeś sobie grzechu plugawego za nic,
Nie znałeś bydlęcego apetytu granic,
Lecz w tym ci jednak krzywdę czynią u pogrzebu,
Jeśli cię obrócili oczyma ku niebu,
W ziemięś patrzył, gdyś grzeszył, teraz kiedy zgniłem,
Nie słuszna w niebo patrzyć, ziemię tłoczyć tyłem

Może warto tu dodać, że propozycja aby cudzołożnika grzebać twarzą do ziemi ma, jak mi się wydaje, pewne ukryte znaczenie. Ukaranych śmiercią przestępców grzebano wszak w różnych nietypowych pozycjach, nie raz właśnie na brzuchu, co miało być kolejnym pohańbieniem skazańca, oprócz tego, że było też zabiegiem magicznym: zapobiegało powrotowi takiego truposza do świata żywych jako wampir czy upiór. Nie zawsze jednak skutecznym, czasem trzeba było zastosować dodatkowe środki: „Trafiło się Anno 1674, że człowiek ieden umarł w Trzeszawey, który z krewnych swoich osobom wielkie czynił złości onych dusząc, biiąc y krew z nich wysysaiąc; mówią, że to strzyga: ktorego doł otworzywszy naleźli go iako wor świeżusienkiey krwie pełnego, kazałem go (mówi X Pleban) wdole na gębę położyć, ale teyże nocy przyszedł do swego syna, którego srodze zbił y wczora powiadano, że umarł. Panowie parochiani instant bardzo, żeby mu szyię uciąć rydlem, dubitant an sin receptum ab Ecclesia tak postępować crudeliter” (cytat za: http://tinyurl.com/ldtwxah).

Nie jest to co prawda strzyga, tylko diabeł, ale też spoko. Rycina z dzieła Ulricha Molitora De Lamiis et Pythonicis Mulieribus (źródło: http://brbl-dl.library.yale.edu/vufind/Record/3764733).

Choć to wątek bardzo interesujący, to wróćmy jednak do seksualności naszych przodków. Można chyba przyjąć, że Polacy kochali się w tamtych czasach przede wszystkim w pozycji klasycznej, misjonarskiej. Oczywiście nie odbierajmy im całkowicie fantazji w tej materii, choćby tylko podglądając domowe zwierzątka mogli się nauczyć różnych innych ciekawych rozwiązań, nie mniej przynajmniej w wyobrażeniach na temat typowego aktu seksualnego człowieka występowały one rzadziej.

Stosunki te nie były chyba specjalnie subtelne, oględnie mówiąc. Wracając do Wacława Potockiego i jego fraszek, podał on jako coś oczywistego i powszechnie wiadomego, że “chłopi kijem żony przy miłości łupią”. Może to i przesada, jeśli jednak tylko przypomnimy sobie, że w czasach o których tu piszę ludzie generalnie długo się nie zastanawiali, czy komuś przyłożyć, czy nie, to sytuacja staje się co najmniej prawdopodobna. Przytoczę tu kilka historii umieszczonych w swoim czasie na Panoptikum, które rzucają pewne światło na podejście do stosowania przemocy w interesującym nas tu okresie. W 1758 roku niejaki Mojsiej, chłop „bez żadnej racji kijem, czyli buławą tyrańską, zbił ranę w głowę z lewej strony pod uchem, zaś z tejże lewej strony raz siny krwią zaciekły crudelissime pozadawał, od którego tyrańskiego zbicia i zranienia przyrzeczony Diemian Adamowicz graviter decumbendo brevi tempore idque [czyli po krótkiej chorobie] na dniu trzydziestym oktobra z tym się pożegnał światem.” (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2013/11/o-tyranskiej-buawie.html). Zaś wspomniany kilka razy na Panoptikum Andrzej Snopski, ten od psów, przyznał się: “robiąc rzemiesło krawieckie w Poznaniu czeladnikiem będąc, powadziwszy się z Introligatorem przy kartach o pieniądze dałem mu talerzem za ucho tak, żem go zabił”. Kłótnia przy kartach, czy zgoła nawet brak jakiejkolwiek przyczyny i człowiek musiał się pożegnać ze światem. A nie mówimy tu przecież o jakichś zbójach chowających się po górach, tylko o zwyczajnym chłopku i o czeladniku krawieckim! 

Mało kto też widział problem w uderzeniu kobiety. Pod koniec XVII wieku w podwarszawskiej Pradze pan Głowacki, szlachcic “mieszczaninowi naszemu niejakiemu Jakubowi Toporskiemu konia z gołej roli zabrał, którego przez kilka dni trzymał, gdy zaś zaraz na polu małżonka pomienionego Toporskiego przyszła do pana Głowackiego prosząc go o konia, aby onej go oddał obiecując oborne, które wziął i robociznę od tego konia. Tam pan Głowacki porwawszy kija onę potłukł jako mu się podobało, aż ją odjęto.” (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2013/04/pitaval-praski-czyli-mrozace-krew-w.html). 

Najokrutniejszy był chyba jednak pan Mikucki, który bez większej racji zawziął się na “browarnika, na imię Michaiła, rodowitego Moskala”. Rzecz miała miejsce w 1772 roku, owy Mikucki uznał się za okradzionego przez Michaiła, złapał go więc i postanowił wymierzyć karę: “Bicie było tyrańskie, nie zwyczajne, bo gdy go prowadził związanego przy koniu musiał [ten browarnik] razem z koniem biec, raz po koniu nahajem, a dwa, trzy człowieka [uderzał], aby równo z koniem biegł. [...] niemiłosiernie w browarze uwiązawszy ćwiczył i wódką polewał, a polawszy palił wódkę na żywym człowieku [...]” (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2014/03/tak-dugiej-przerwy-w-krotkich-dziejach.html).

Pieter Bruegel Młodszy, Taniec weselny (1607 r.)

Jak widać, nawet w opinii ówczesnych była to już pewna przesada. Jednakże “zwyczajne” bicie było przecież dopuszczalne. Ojciec rodziny bił żonę, bił dzieci, bił parobków, bo po prostu to był środek kontroli nad nimi, co należało do jego podstawowych i powszechnie uznanych zadań. Pamiętajmy, że mówimy tu o ludziach, którzy nie nawykli do wielkich dysput, tylko do roboty, działania. Łatwiej im było tłumaczyć coś “ręcznie”, niż za pomocą słów. Mąż mógł więc całkowicie legalnie bić swoją żonę, nikogo to nie dziwiło, ważne było tylko, żeby te bicie nie przekraczało pewnych granic. Istniały na przykład prawa mówiące, jakiej maksymalnie grubości może być kij, którym można bić żonę. Niezależnie czy z narzędziem, czy bez, nie mogło to też być bicie “tyrańskie”, prowadzące do poważnych obrażeń albo śmierci. 

Jak to mogło wyglądać w praktyce? W 1657 roku młynarz ze wsi pod Nowym Sączem odpowiadał przed sądem za zabicie własnej żony. Tak się tłumaczył: “leżąc ze mną na łóżku nie chciała mi być powolną do małżeńskiej powinności. Ja się rozgniewał, uderzyłem ją w piersi pięścią i zaraz zemdlała; ja tego nie postrzegł, zarazem się układł, dawszy zamysłowi pokój, usnąłem po tym”. No i jak tu mieć do niego pretensje? Normalnie uderzył, wychowawczo, choć fakt, w złości. A zauważmy, że to nie byli ludzie z marginesu społecznego po których można by się spodziewać takich zachowań, tylko młynarz i młynarzowa, ścisła elita w każdej wsi.

Mimo wszystko źródła wspominają także i o pewnych oznakach czułości: pocałunkach, pieszczotach czy na przykład głaskaniu. Do seksu dążono też nie tylko z powodu “małżeńskiej powinności”, była to dla ówczesnych przyjemność tak jak i dla nas (choć nie można chyba zaryzykować stwierdzenia, że “tak samo”, o czym jednak będę pisał kiedy indziej). Owszem, ludzie okresu nowożytnego byli generalnie bardziej porywczy, niż my jesteśmy teraz, a używanie przemocy było takim samym środkiem komunikacji jak każdy inny, nie mniej nie mówimy tu o Marsjanach, tylko naszych własnych pradziadach i prababkach. Dostrzegając wszystkie różnice i czas, który nas od nich oddziela, nie zapominajmy o tym.

poniedziałek, 8 września 2014

Kiedy mąż z żoną spał, co z sobą gadali, albo czynili

Ostatnią notkę na blogu zakończyłem dramatycznym pytaniem: skąd można dowiedzieć się czegoś o życiu intymnym naszych przodków w okresie nowożytnym,  a więc od XVI do XVIII wieku?  Otóż sporo mniej lub bardziej szczerych wyznań tzw. “zwykłych” ludzi (mam tu na myśli głównie chłopów i mieszczan, którzy stanowili razem co najmniej jakieś 80% mieszkańców Rzeczpospolitej) można znaleźć choćby w księgach sądowych różnego typu. Przytaczałem kiedyś na Panoptikum sprawę Andrzeja Snopskiego, który ponoć miał olbrzymią skłonność do zwierząt (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2013/10/uczynek-naturalny-czyli-o-nietypowej.html). No ale trudno powiedzieć, że to była normalna sytuacja. Równie zresztą nietypowe były wyimaginowane stosunki niejakiej Jadwigi z Porażyna z diabłem Jaśkiem (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2013/12/o-zimnym-jasiu.html). Zupełnie do wiary jest natomiast wielka awantura w Boćkach w 1747 roku, kiedy to “Gmitior Froncuk miał zrobić brzucha siostrze żony swojej” (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2014/01/zrobic-brzucha-siostrze-zony-swojej.html), ale tam jednak też nie ma wcale tak wielu szczegółów. To zresztą pokazuje przy okazji, że księgi sądowe siłą rzeczy dotyczą sytuacji nadzwyczajnych, co może nam dać nieco skrzywiony obraz seksualności naszych przodków. Będziemy jednak czujni i nie damy się wyprowadzić na manowce.

Luigi Rossi (1853–1923), Wnętrze kurnej chaty

Ta ostatnia historia z Bociek opowiada o zdradzie małżeńskiej - sytuacji może nie zupełnie wyjątkowej, ale jednak też nie zwyczajnej. Najczęściej seks w owych czasach uprawiały jednak osoby połączone świętym węzłem małżeńskim, do seksu przed- czy pozamałżeńskiego oczywiście też dochodziło, jednak za normalną sytuację uważano stosunki między mężem i żoną. A ponieważ zdecydowana większość mieszkańców Rzeczpospolitej to byli chłopi, więc o takich małżeństwach też głównie będę pisał.

Pierwsze co musimy wiedzieć, to że pojęcie intymności w warunkach, kiedy całe rodziny żyły i spały w jednym pomieszczeniu raczej nie funkcjonowało. Chłopska chałupa miała przecież zwykle jedną, góra dwie izby, wszyscy siedzieli sobie na głowach i nic w tym dziwnego nie było. Pewnie i można było się gdzieś schować, w jakiejś obórce czy pójść na siano, ale kto to widział, żeby porządny gospodarz i poważna gospodyni obściskiwali się po kątach, jak jakieś małolaty albo co gorsza cudzołożnicy? Podejrzana sprawa. Od tego zresztą jest łoże małżeńskie, żeby w nim się odbywała prokreacja.

David Teniers Młodszy (1610 - 1690), Wieśniak jedzący ostrygi

Wyobraźmy sobie więc, że zaglądamy do takiej chałupy w XVII czy XVIII wiecznej Polsce. No i co widzimy? Niewiele. Jest noc, bo sprawy małżeńskie należy czynić w nocy. Zresztą w dzień to jest czas na robotę. A noc w tamtych czasach, czy to na wsi, czy w mieście, to nie taka noc, jaką znamy dzisiaj. Oświetlenie domowe, nawet jeżeli już było, to w każdym razie nie zostawiano go na pewno na porę snu, zarówno ze względu na bezpieczeństwo jak i dlatego, że nie miało to żadnego sensu. Może w zimę coś tam w kominku albo w palenisku (kurna chata to nie była wcale taka rzadkość) żarzyło się, ale jednak przez większą część roku nocą w wiejskiej chacie panowała ciemność. Przez okna nie mogło wpadać za dużo światła, bo przecież nawet w największych miastach nie było latarni ulicznych. Pierwsze latarnie gazowe czy naftowe pojawiły się zarówno w polskich jak i europejskich miastach dopiero w XIX wieku, i to bliżej jego połowy, niż początku. Na wsiach zaś jeszcze nawet po ostatniej wojnie światowej nie był to taki zwyczajny widok.

Poza tym ewentualne światło z ulicy musiałoby dostawać się przez okna. Tymczasem otwory okienne w przeciętnej wiejskiej chacie okresu nowożytnego nie mogły być duże, bo za szybko uciekałoby przez nie ciepło, co miało spore znaczenie w zimę. Poza tym patrząc na obrazy malarzy z Europy Zachodniej, gdzie poziom życia chłopstwa był generalnie wyższy niż w Rzeczpospolitej, widoczne tu i ówdzie otwory okienne ich domostw zamykane są drewnianą okiennicą. Tak więc być może o ile nie było dużych upałów, to na noc takie otwory okienne zamykano i było już w ogóle jak w grobowcu? Jeśli już zresztą okno miało szybę, to nie były to wielkie, doskonale przezroczyste tafle które znamy dzisiaj, ale coś na kształt bezbarwnego witrażu: kawałki dosyć grubego szkła wstawione w siatkę ołowianych spojeń. Pewne - nomen omen - światło, rzuca na to zagadnienie fragment zeznania z 1780 roku człowieka, który był świadkiem zdrady małżeńskiej. Podpatrzył on Tomasza Scelinę i Dorotę "na wspołeczeństwie tak, jak mąż z żoną, gdyż miesiąc świecił i okiennice zawarte nie były".

Hendrik Martenszoon Sorgh (ok. 1610 - 1670), Chłopi grający w karty

Mimo wszystko w normalnej sytuacji dużo nie zobaczymy, współdomownicy pary małżeńskiej też niewiele widzieli. Mogli natomiast bez większego problemu coś usłyszeć. To charakterystyczne, że w poradniku dla spowiedników z 1753 roku jego autor, ksiądz Marcin Nowakowski nakazuje zadawać pannom pytanie: “Nie podsłuchiwałaś też kiedy mąż z żoną spał, co z sobą gadali, albo czynili?”. Nie pytał o podglądanie, no bo i co tam można było zobaczyć, skoro ciemno, a cała akcja odbywała się i tak pod pierzyną. To już nam zresztą daje pierwszy trop, jak wyglądało pożycie małżeńskie przeciętnego chłopa: po ciemku, po cichu, pod kołdrą. Nie brzmi zbyt ekscytująco, ale z drugiej strony chyba nie aż tak obco. Spora część Polaków żyje w blokach gdzie ściany mają grubość zeszytu 16 kartkowego, można łatwo usłyszeć nie tylko kogoś przebywającego w pokoju obok, ale czasem nawet i z piętra wyżej czy niżej. Albo i trzech pięter.

Tą refleksją na dzisiaj zakończę i zapraszam już za kilka dni na ciąg dalszy rozważań o wojeryzmie w służbie nauki ;)

P.S. Sporą część cytatów źródłowych podaję (i będę jeszcze nie raz podawał) za książką Tomasza Wiślicza pt. "Upodobanie. Małżeństwo i związki nieformalne na wsi polskiej XVII - XVIII wieku", Wrocław 2012, którą serdecznie polecam.

czwartek, 4 września 2014

Stoi panna w subce, dłubie palcem w...


http://polona.pl/item/600091/0/
Seksualność naszych przodków to tajemnicza sprawa. Po pierwsze, wiadomo, mało źródeł te tematy porusza wprost. I nie wynika to z jakiejś specjalnej bogobojności czy wstydliwości ludzi “w dawnych czasach”, po prostu była to kolejna codzienna sprawa, o której specjalnie nie pisano, bo mało kto uważał, że warto na to marnować atrament. Dzisiaj mamy większy odsetek ludzi piśmiennych, zaś seksualność człowieka przesunęła się w hierarchii wartości i zainteresowań na zdecydowanie wyższe miejsce, niż to drzewiej bywało, więc i więcej się o tym pisze i czyta. Nie znaczy to jednak oczywiście, że kiedyś w ogóle się nie interesowano tymi sprawami i wszyscy żyli "po Bożemu", jak chcieli tego księża w kazaniach.

Pisanie to jedno, co innego gadanie. Nawet na nieco już uładzonej, w porównaniu do średniowiecza czy okresu nowożytnego, XIX wiecznej polskiej wsi etnografowie odnotowali takie rzeczy, że co niektórym i dziś się pewnie zrobi wstyd podczas ich lektury. A trzeba dodać, że to mieszczańska moralność tych badaczy nie pozwoliła im zapisać pewnie niejednej przyśpiewki, która nie licowała z wizerunkiem propagowanym już przez Kochanowskiego: wsi spokojnej, wesołej, a przede wszystkim bogobojnej. Wystarczy jednak poczytać “Zagadki ludowe z nad Narwi i Buga na pograniczu Mazowsza z Podlasiem w latach 1865-1880” spisane przez Glogera (http://polona.pl/item/30159/2/), żeby zdać sobie sprawę, że coś w tym sielankowym obrazie cnotliwych chłopków się nie zgadza. Spójrzmy tylko na kilka przykładów:
Stoi panna w subce,
Dłubie palcem w dupce,
Wyjmuje kawalce,
Oblizuje palce
albo
Co to za zagadka,
Co między nogami carna łatka
albo
Co to za panienka,
Dziurecka maleńka
albo
Święty Piotr,
Przewiesił jajuska przez płot
albo
Święty Piotr,
Wsadził knot,
Az w dziurecce trzasło
albo
Jak stoi to drga,
Jak lezy to pcha,
Czerwony łeb ma
albo
Koło pępka trwoga, a u dziury wesele
albo
Pan panią ściska,
Aż jej z dupy pryska
albo
Co to za paskuda,
Co wisi koło uda
albo
Koło brzucha,
Wałkiem rucha,
A w dziurce wesele
I jeszcze kilka by się znalazło. Po odpowiedzi zapraszam do książeczki Glogera, są one zresztą zupełnie niewinne. Jednak same zagadki mają olbrzymi ładunek seksualny, podteksty czają się praktycznie wszędzie, wszystko się kojarzy, nie zostaje oszczędzony nawet święty Piotr. Oczywiście można by się spierać, czy trzymając się swojej koncepcji nie próbuję przypisać niektórym tym wierszykom więcej, niż było w zamyśle ich twórców, jednak wówczas pojawia się zaraz zagadka tak rubaszna i oczywista, że staje się jasne, iż nawet te mniej jednoznaczne (przynajmniej z naszej współczesnej perspektywy) obliczone były na co najmniej lekkie skojarzenie ze sferą seksualną.
Dla mieszkańców wsi polskiej w drugiej połowie XIX wieku mówienie o tym aspekcie życia nie było więc chyba większym problemem, więcej ceregieli robili z tym natomiast mieszczanie, przynajmniej ci zamożniejsi i lepiej wykształceni, których oczami często obserwujemy ówczesny świat, bo to oni właśnie pisali, i to ich dzieła jeszcze dziś dosyć powszechnie czytamy. Choćby w szkole. XIX wiek to pierwszy w dziejach okres, kiedy masowo zaczęto zapisywać i powielać pewne informacje wcześniej rzadko odnotowywane, a więc te dotyczące praktycznego wymiaru życia codziennego człowieka. Charakterystyczne jest jednak to, że nawet najbardziej uznani obserwatorzy życia właściwie nic nie pisali o seksie. Ani u Victora Hugo, ani Josepha Conrada czy Bolesława Prusa nie znajdziemy wiele ponad czułe pocałunki. A i to nieczęsto. Pośledniejsi pisarze nie byli wcale bardziej wylewni pod tym względem, zresztą kto o nich pamięta. Tak samo jak i o różnych naukowcach, którzy próbowali mierzyć się z zagadnieniem seksualności człowieka, co kończyło się najczęściej przestrzeganiem przed zgubnym skutkiem masturbacji (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2014/01/o-skutkach-i-wypadkach-samogwatu.html) albo rozważaniami tak nieporadnymi, że aż komicznymi (http://oto-panoptikum.blogspot.com/2014/07/kobiety-sa-jakies-inne.html).
Nic dziwnego że taki wypreparowany, sterylny obraz rzeczywistości jaki nam zostawili owi cnotliwi mieszczankowie i intelektualiści (będący takimi przynajmniej w sferze deklaracji, a więc i na piśmie) łatwo przenosimy na wszystkie “dawne czasy”. Tymczasem warto pamiętać, że ten sam Kochanowski, który pisał o spokojnej wsi oraz wznosił się na wyżyny humanizmu w trenach nie stronił też od fraszek operujących humorem i metaforami niewiele odbiegającymi w gruncie rzeczy od tych ludowych, zanotowanych przez Glogera (wystarczy przypomnieć dobrze znany dwuwiersz: Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy/ Tym, pospolicie mówią, ogon jego twarszy).

XIX wiek to okres, kiedy po pierwsze wiadomości pisane o “zwykłych ludziach” były stosunkowo częste w porównaniu do poprzednich epok, po drugie w porównaniu z nimi doszło do bardzo dużych zmian w życiu "przeciętnego człowieka". Zmieniało się w zawrotnym tempie wszystko: warunki polityczne, obyczaje, stopień piśmienności i wiele innych spraw. Pomijając więc już nawet specyfikę przekazów literackich nie można w prosty sposób przenosić obserwacji z epoki stali i pary na okresy wcześniejsze, w tym Polskę przedrozbiorową. A jednak właśnie te zamierzchłe czasy mnie interesują, więc co tu zrobić? O tym już niebawem.