poniedziałek, 28 lipca 2014

Praktyczna przydatność wisielca

Notatka z warszawskiej gazety codziennej "Dobry Wieczór", 20 lutego 1932 r.

http://polona.pl/item/16029178/0/

Dosyć makabryczne, trzeba przyznać. Ale też i nic takiego, co by się przesadnie wyróżniało pośród innych ówczesnych sensacji. Z drugiej strony "Dobry Wieczór" to była tania bulwarówka, prototyp współczesnych tabloidów, gazetka służąca głównie rozrywce, czytadło do tramwaju. Można by więc uznać, że jest to historia wyssana z palca mająca na celu zwiększenie sprzedaży gazety. Sprawa jest jednak o wiele poważniejsza, niż mogłoby się wydawać.

Wiara w magiczną moc zwłok samobójcy bądź wisielca (a trzeba dodać, że w dawnej Rzeczpospolitej powieszenie była to kara hańbiąca i spotykała przede wszystkim notorycznych złodziei), sięga co najmniej późnego średniowiecza, a więc XIV - XV wieku. Liczba specyfików jakie można było uzyskać z takiego truposza była ograniczona chyba tylko wyobraźnią. Do czarowania przydawały się nie tylko fragmenty ciała powieszonego, ale też części jego ubrania czy sznur na którym zawisł.

Choć oczywiście nie każdy samobójca musi być wisielcem, to jednak  status jego zwłok był zbliżony do ciała mężczyzny ukaranego za kradzieże (kobiet nie wieszano), niezależnie od sposobu śmierci. Niemalże oficjalnie do końca XVIII wieku samobójstwo było to ciężkie przestępstwo i grzech przeciw Bogu. Wiadomo, że samobójca nie miał żadnych szans na uzyskanie zbawienia, jednak to nie wszystko - swoim czynem mógł na lokalną społeczność ściągnąć gniew Boży. Z tego też między innymi powodu każdy, kto skutecznie porwał się na swoje życie był grzebany w mniej lub bardziej skomplikowanym rytuale nazywanym oślim pochówkiem nie w poświęconej ziemi cmentarza, tylko tam gdzie wszyscy skazańcy oraz padlina zbierana z ulic przez pomocników kata - pod szubienicą. Czasem były to inne równie romantyczne miejsca: rozstaje dróg czy rzeki lub jeziora (a wobec braku tych - rowy przycmentarne wypełnione wodą). Jeszcze długo w XX wieku samobójców chowano co prawda bez upokarzającego rytuału, ale nierzadko nadal tuż za murem cmentarza - po zewnętrznej stronie rzecz jasna...

Przykłady wykorzystania palców wisielczych już w XV wieku znajdują się w aktach sądów kościelnych, jako właściwych do rozstrzygania spraw o czary. Było to o tyle dobre, że sąd biskupi mógł nakazać co najwyżej mniej lub bardziej ciężką pokutę, a często sprawy takie oddalał jako ludowe zabobony na które szkoda czasu. Gdy za polowanie na czarownice i czarowników wzięły się w okresie nowożytnym sądy miejskie, szczególnie mniejszych miast gdzie elity władzy nie należały do przesadnie rozbuchanych intelektualnie, przestało być tak miło. Po pierwsze pojawił się tu kat, który mógł swoimi niezbyt subtelnymi metodami zmusić oskarżonych do przyznania się do winy. Po drugie jak już sąd udowodnił, co było do udowodnienia, to ten sam kat rozpalał stosy, na których spłonęła niejedna kobiecina ze "złym spojrzeniem" (czyli zwykle jakimś przewlekłym zapaleniem spojówek, czy czymś w tym guście).

Do czego więc w XV wieku używano wisielczych palców? Klasycznie, do poprawienia sprzedaży piwa. W 1430 roku Jadwiga Zawarta z Poznania kładła je do naczyń, w których warzyła piwo. Informację tę podaje Karol Koranyi w swoim artykule z 1927 r. (do przeczytania tu: http://www.sbc.org.pl/dlibra/docmetadata?id=17089&from=publication).

Miniatura z "Legendy św. Jadwigi" z tzw. Kodeksu hornigowskiego, a więc z 1451 r. Można go sobie poprzeglądać tutaj: http://www.bibliotekacyfrowa.pl/dlibra/doccontent?id=15472&from=FBC

Sznur szubieniczny także znajdował zastosowanie w interesach. W księdze spraw, które toczyły się przed sądem wójtowskim w Poznaniu w 1559 roku można przeczytać takie zeznanie Anny Madejowej Sieczczyny: "czasu jednego przyszła do niej obroczna dziewka i prosiła jej, aby z nią szła do szubienice obiecując jej dać za to podwika i żeby tam u szubienice mogli dostać powroza od szubienicznika, który by już na ziemi leżał, bo powiedziała obroczna, iż miał pomóc ku wyszynkowaniu miodu i chodzili tam, ale go nie znaleźli" (cytat podaję za Józefem Łukaszewiczem, który przytoczył ten fragment księgi sądowej w swoim dziele z 1838 roku, dostępnym tutaj: http://www.pbi.edu.pl/book_reader.php?p=42742). Bardzo chciałbym móc być złośliwym, i stwierdzić, że to po prostu poznaniacy mają jakieś szczególne zamiłowanie do wisielców, ale przykłady z innych rejonów Polski niestety psują ową pociągającą hipotezę.

Jacques Callot, Powieszeni, 1633 r. Źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Jacques_Callot#mediaviewer/File:The_Hanging_by_Jacques_Callot.jpg

Warto pamiętać, że zwłoki dyndały na szubienicy tygodniami, często do momentu, aż nie "dojrzały" i same nie spadły. Potem były chowane przez kata w jej najbliższej okolicy. Kogoś, kto zginął w tak haniebny sposób, nie można było przecież pochować z porządnymi ludźmi na cmentarzu, który nota bene aż do XIX wieku zawsze znajdował się na terenie kościoła. Tak jak już wspomniałem oprócz wisielców pod szubienicami grzebano także samobójców oraz zakopywano padlinę. Naprawdę mało przyjemne miejsce, ale też spowite atmosferą niesamowitości, magiczne. Wiadomo, że ani samobójca, ani martwy grzesznik nie pójdzie do nieba, tylko prosto do piekła. Część wszak nie wybierała się nigdzie i jako wszelkiej maści złe duchy snuła się po ziemi. Gdzie jak gdzie, ale w okolicach szubienic musiało ich być pełno!

Inny przykład potwierdzający, że taki wisielec to może się przydać do czegoś pożytecznego pochodzi z 1737 roku. Tym razem sprawę sądzili rajcy krakowscy, a stanął przed nimi czeladnik krawiecki Sebastian Porębecki. Jeśli komuś się wydawało, że obrzynanie wisielczych palców albo ściąganie sznura szubienicznego z przegniłego trupa jest obrzydliwe, to może lepiej niech nie czyta dalej. Młody Porębecki wyszedł w nocy za miasto na Prądnik, tam właśnie stała krakowska szubienica "aby z obieszonego rzeczy naturalne dla szynkarza Bartłomieja Tabacznika ukraść, ażeby się temuż lepiej powodziło" (cytat za J. Karłowicz, dostępny jako jeden z artykułów w czasopiśmie "Wisła" z 1887 r. . tutaj: http://dlibra.umcs.lublin.pl/dlibra/docmetadata?id=5155&from=publication). Kto się jeszcze nie domyślił, to spieszę wyjaśnić: rzeczy naturalne = genitalia. NIEFAJNIE SEBASTIANIE, NIEFAJNIE!

Trwałość tych wierzeń potwierdza nie kto inny, tylko Oskar Kolberg. O tym jakie przedmioty najlepiej nadawały się do sztuki magicznej opowiedzieli mu chętnie mieszkańcy okolic Krakowa, czego nie omieszkał opublikować w swoim dziele "Lud" w 1874 r.

http://polona.pl/item/14887609/100/

Zwłoki generalnie, ale wisielców w szczególności, mają moc magiczną. Kolberg próbuje te wierzenia racjonalizować, jednak to oczywiście zły trop. Faktyczna skuteczność tych czarów nie miała dla ludu większego znaczenia, wystarczy że w nią wierzono.

W drugiej połowie XIX wieku szubienice nie były już tak łatwo dostępne, jak w okresie przedrozbiorowym. W I Rzeczpospolitej stały one zawsze niedaleko poza miastem, często przy rozstaju dróg, po to żeby każdy człowiek zbliżający się do danej miejscowości nie miał wątpliwości, że panuje tam praworządność i żadne przestępstwa nie będą tolerowane. Wśród mieszkańców okolic Krakowa z którymi miał do czynienia Kolberg było to już tylko niewyraźne wspomnienie.

Nikt, kto zginął na stryczku, czy to z własnej woli, czy wręcz przeciwnie, nie był tylko takim sobie zwykłym trupem, ale potężnym artefaktem, którego moc można było wykorzystać zarówno do szkodzenia, jak i do pomocy. Dlatego właśnie czortkowscy złodzieje wykopali nieszczęśnika ze zmarzniętej ziemi i przerobili na świeczki. Nie był to jednak ich osobisty, oryginalny pomysł, tylko znajomość wielowiekowej tradycji, która czyniła zwłoki haniebnie zmarłych narzędziem o olbrzymiej sile.

P.S. Ten tekst miałby doskonałą puentę w postaci cytatu źródłowego z okresu nowożytnego mówiącego o tym, że pewni złodzieje zrobili sobie świeczki z... palców wisielca. Gdy je palono, można było spokojnie okradać czyjś dom, bo istniała pewność, że gospodarze się dzięki temu zabiegowi nie pobudzą. Niestety, puenty nie ma, gdyż autor niniejszego bloga ma niebywałą sklerozę i nie pamięta, gdzie to czytał. Ponieważ spędziłem ostatnie kilka dni na przeszukiwaniu wszystkich książek, które przeczytałem w tym roku kalendarzowym oraz na wyrywaniu sobie włosów z głowy, a efekt jest tylko taki, że już straciłem choćby cień nadziei na znalezienie tego fragmentu w najbliższym czasie, więc notatkę puszczam w takiej oto postaci. Może kiedyś trafię znowu na ten fragment i dopiszę szczęśliwe zakończenie. A póki co mimo wszystko bardziej cenię swoje zdrowie psychiczne ;)

P.S. 2 Jest jeszcze motyw o którym tu nie wspomniałem, a o którym ktoś mądrzejszy ode mnie mi przypomniał. Chodzi tu o niesławną Manus Gloriae. Jest to jednak na tyle skomplikowane i ciekawe zagadnienie, że poświęcę mu chyba całą kolejną notkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz